poniedziałek, 29 listopada 2010

Lanvin dla H&M








I want Lanvin, not flowers: Małe dziewczynki można przekupić kwiatkiem; duże kobietki już wiedzą, że kwiatki szybko więdną, więc wolą coś konkretnego. Na przykład ciuszek z kolekcji Lanvin dla H&M. Niestety, Drogie Panie, mój wpis będzie wyłącznie o męskiej części kolekcji L4H&M. Wpis przygotowałem głównie z myślą o Czytelnikach z małych ośrodków, których H&M nie uznał za godne umieszczenia w nim salonu, a już na pewno - wybrania ewentualnego salonu do sprzedaży absolutnie limitowanej kolekcji. Sam mieszkam w małym ośrodku, na szczęście jednak ten mały ośrodek położony jest wystarczająco blisko dużego ośrodka; mogłem zatem odwiedzić stosowny limitowany salon i zdać namacalną relację moich odczuć - abyście, Drodzy Czytelnicy, mogli mnie wykorzystać niejako w charakterze avatara, oszczędzając w ten sposób energię i gotówkę, a jednak będąc w chwilowym centrum światka Prêt-à-porter.

Do obu firm mam pewien sentyment - do Lanvin ze względu na krawaty (o tym innym razem), a w H&M kupiłem jedną z pierwszych marynarek, która idealnie trafiła w mój gust i służyła mi przez cały letni sezon (nie miałem jeszcze okazji jej zaprezentować). W przypadku H&M sentyment został nieco nadszarpnięty przez marną jakość spodni, no, ale dajmy spokój tym refleksjom i przejdźmy do rzeczy.

Kolekcję obejrzałem w salonie H&M w Galerii Centrum. Rozmiarowo była już wówczas mocno przetrzebiona, ale, jak wynikało z rozmowy z jednym ze sprzedawców, widziałem większość jej elementów. Zacznijmy od marynarek, szczególnie ważnych dla ogólnej prezencji mężczyzny.



Widziałem dwie marynarki (500 zł) - elegancka, smokingowa (czarne, szalowe wyłogi, smokingowe kieszenie) oraz "luźna" marynarka w kratkę - obie dostępne w kolorze granatowym, a elegancka w dodatku w kolorze beżowym (więcej o kolorach piszę poniżej). Pierwsza prezentowała się całkiem nieźle; jakość wykonania jak dla mnie (i zważywszy na firmę H&M) - bez zarzutu. Natomiast marynarka w kratkę wyglądała na "łach" - ogólnie nieciekawa, wykończona byle jak; nie założyłbym czegoś takiego na siebie. Obie marynarki są bardzo krótkie - w smokingowej długość korpusu marynarki jest równa długości rękawów, w tej w kratkę korpus jest jeszcze (wyraźnie - rzędu 10 cm) krótszy. Moim zdaniem, w ogromnej większości wypadków facet w takich króciutkich marynarkach wygląda po prostu źle.

Do marynarek można dokupić spodnie (180) - "smokingowe" zapinane są na coś przypominającego pas do smokingu (szlufek brak). Mniej formalne wersje spodni wyposażone są w tasiemki, którymi można związać (ścisnąć) nogawki na dole - pomysł cokolwiek dyskusyjny, ale kto wie?



Koszule (150) zostały udziwnione półkolistymi przeszyciami na klatce (przeszyciami w kształcie zaokrąglonego dekoltu, na zdjęciach tego nie widać) - moim zdaniem niepotrzebnie. Dziwnie to wygląda i nie wiadomo, czy można do takiej koszuli założyć krawat (co oznacza, że nie wiadomo, czy to będzie dobrze wyglądać).



Okrycia wierzchnie są niezłe - zarówno ciemnobeżowy trencz (500 lub 600, nie pamiętam dokładnie), jak i granatowa dwurzędówka (800) - przy tym jednak dość klasyczne, typowe, niczym nie zaskakują i niczym się specjalnie nie wyróżniają. Zatem "niezłe" to maksimum mojej subiektywnej oceny.


Buty (300) zostały wykonane z całości ze skóry, na podeszwie jednak nie widać szycia. Krój jest spokojny i dość typowy (według mnie to zaleta); jedynym dziwactwem jest powierzchniowo mniejszy obcas, umieszczony na środku tylnej części buta, z marginesem rzędu 1cm od krawędzi podeszwy. Znów - wygląda to raczej dziwnie niż ciekawie. Natomiast uwagę zwracają słynne już, "neonowe" kolory części górnej - widziałem metaliczny fiolet, brąz i oczywiście bijący po oczach "cekinowy" niebieski; dostępna jest również standardowa czerń. Na pewno nie są to buty (te kolorowe) na co dzień; na imprezę na takie szaleństwo można sobie jednak pozwolić.



O dodatkach (zapinana na pasek mucha, jakieś szaliczki) wiele nie napiszę; nie wzbudziły mojego zainteresowania. Krawatów - jak się dowiedziałem - w cekiny (?!) - nie widziałem - sprzedały się błyskawicznie. Na manekinie ubranym w smoking założona była pod spodem jakaś szkaradna fioletowo-czarna panterka - okazało się, że to nie pomyłka, tylko element kolekcji. Panterka wyglądała okropnie, a zestawienie jej z bądź nie bądź eleganckim smokingiem sugerowało jakieś tragiczne nieporozumienie lub kompletny brak gustu autora ekspozycji. (Uwaga: na zdjęciu wygląda na jasną; na czarnym manekinie wyglądała na znacznie ciemniejszą - być może jest częściowo prześwitująca).

Kolekcja oparta jest na dwóch kolorach - jasnym beżu (kolor kawy z mlekiem) oraz odcieniach granatu (z dodatkiem niebieskiej koszuli). Wykorzystane materiały są dość porządne - koszule szyte z czystej bawełny (niebieska) lub mieszanki bawełna-jedwab-len (beżowa - ciekawa w dotyku, bardzo delikatna tkanina), marynarki z wełny (granatowe: wełna z małym dodatkiem elastanu w smokingowej oraz czysta wełna w marynarce w kratkę; beżowa: bawełna z dodatkami), dwurzędówka z wełny. Buty wykonane są w całości ze skóry, choć nie wiadomo, jak barwniki wpływają na jej właściwości. Jakość wykonania jest różna - jedne elementy wyglądają lepiej, inne gorzej - na typową "masówkę".

Podsumowując - jest to kolekcja typowo "imprezowa" - na przykład, na Sylwestra; w dodatku, adresowana do młodych, lubiących zwracać na siebie uwagę, mężczyzn, takich "imprezowych bajerantów" - styl widoczny na zdjęciach lub rysunkach oficjalnej kampanii reklamowej dobrze ilustruje moje odczucia. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić paradowania w takich ubraniach po ulicy. W dodatku, kolekcja raczej nie jest dostosowana do realiów polskiej zimy - czapeczka i trencz mogą się sprawdzić jesienią, ale nie wtedy, gdy za oknami szaleje śnieżyca.

Kolekcja jest nierówna i w zasadzie nie ma się czym zachwycać. Są elementy udane (dwurzędówka, marynarka smokingowa; zauważmy, że są to jednocześnie elementy dość klasyczne), są koszmarki ("panterka", do pewnego stopnia również marynarka w kratkę). Porównanie ze standardową ofertą H&M wypada niejednoznacznie - na pewno kolekcja się jakoś specjalnie nie wyróżnia; dodałbym, że w standardowej ofercie można znaleźć rzeczy wyglądające, przynajmniej na oko, znacznie ciekawiej niż ich odpowiedniki z kolekcji L4H&M. Uważam, że w całym medialnym i zakupowym zamieszaniu jest więcej skutecznego PR-u, niż dobrych efektów pracy projektantów.

Na koniec - niezmiernie ciekaw, jak wyglądają owe "krawaty z cekinami" (mogą być genialne bądź fatalne - inne możliwości są wykluczone), pofatygowałem się w sobotę do Złotych Tarasów. Szukałem, szukałem, i niczego nie znalazłem. W końcu jedna ze sprzedawczyń, konsultując się jeszcze z koleżanką, poinformowała mnie, że męska kolekcja się wyprzedała! Po czterech dniach od debiutu obsługa najwyraźniej już jej nie kojarzyła, czyli kolekcja musiała sprzedać się błyskawicznie. Kto wie, może to był jednak strzał w dziesiątkę, a ja po prostu marudzę?

------
Więcej na oficjalnej stronie kolekcji.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Róże (bez kolców)

Jakiś czas temu dorwałem w outlecie widoczną na zdjęciach bluzę. Została "rzucona" na kiermasz, czyli ostatnią transzę wyprzedaży - zawierającą rzeczy, które normalnie nie mają szans się sprzedać w jakiejkolwiek cenie poza kompletną "darmówą", i leżała sobie w towarzystwie poliestrowych spodni i koszul, których nie chciałbym nawet za darmo. Z mieszanymi uczuciami wziąłem do ręki - szukałem takiej bluzy, ale ten róż! No i po założeniu pod widoczną również na zdjęciu marynarkę stwierdziłem, że już nie oddam - pomimo nawet faktu, że bluza jest o rozmiar za duża. Piękny, choć zawstydzająco niemęski kolor (bluza oczywiście jak najbardziej z kolekcji męskiej), fantastycznie komponujący się z głębokim granatem, zadecydował.




Generalnie uważam różowy za kolor niemęski. Oczywiście, wiem, że zasady dress code akceptują całkowicie różowe koszule (przynajmniej pod warunkiem, że kolor nie jest zbyt intensywny); mimo wszystko sądzę, że mężczyzna nie powinien przesadzać - rzutuje to niekorzystnie na jego wizerunek w oczach kobiety, niebezpiecznie go rozmiękczając i przesuwając w kierunku misia-pysia. Oczywiście zawodowy mistrz świata w boksie, zwłaszcza w kategorii ciężkiej, może sobie zakładać, co chce, jednak normalny facet nie powinien przesadzać - za oknami widać sporo męskich mężczyzn w czarnych skórach.


Eksperyment polegał na zestawieniu odcieni niebieskiego (głównie granat) z różami. Granatowa koszula, krawat w absolutnie najwyższym gatunku firmy Leonard (można na nią liczyć, jeśli chodzi o zestawienia tych dwóch kolorów - nawiasem mówiąc, okazało się, że mam bardzo mało krawatów w takiej kolorystyce), na wierzch bluza (tylko proszę nie pisać o dresie - niewątpliwie jest to elegancka bluza) i wreszcie marynarka oraz dyskretnie zaprezentowana poszetka. Marynarka tym razem nie "klunejowa", tylko podróba. Do tego jasnoszare (a więc nie plażowe, co najwyżej wydmowe) spodnie z cienkiej bawełny (nie jest to dżins - mają raczej fakturę płótna; spodnie są oczywiście letnie, co mi wcale nie przeszkadza), no i znane już buty.


Spodnie, jak widać, trzeba będzie nieco skrócić. Niewykluczone, że rękawy marynarki również. Zastanawiam się, czy nie jest zbyt krótka - ostatnio mierzenie marynarek jest moją obsesją, pewnie pojawi się jakiś efekt przemyśleń w postaci wpisu. Jednak "klunejowa" marynarka, ta od znanego dizajnera, leży znacznie lepiej; jest też o 2 cm dłuższa (już się przekonałem, że to całkiem spora i widoczna różnica). Znaczenie może mieć również punkt umieszczenia górnego guzika. Szkoda, że wycięcie w bluzie nie pozwala na lepszą ekspozycję krawata, ale tak to właśnie z tego typu bluzami będzie wyglądać.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Kolorowy Klunej

Ostatnio widać w polskiej modowej blogosferze wyraźny trend w stronę angielskich tytułów. Be trendy. Sam uległem i popłynąłem z prądem, niejako siłą bezwładności, za to teraz daję odpór: chwytam za wajchę i cała wstecz.

Po mocno deszczowej sobocie, w niedzielę w Warszawie i okolicach powróciło słońce. Piękna pogoda, bezchmurne niebo, ostro świecące słońce i - jak widać - wiaterek, jednak na tyle lekki, że udało się utrzymać pion:


Lubię się ubierać kolorowo; życie staje się jakieś bardziej radosne. W dodatku, w obliczu pustej i smutnej, przygotowanej już do zimy przyrody, postanowiłem dodać do otoczenia nieco barw. Tym razem kombinacja żółto-czerwono-granatowa (białego kapelusza nie należy tym razem uważać za część zestawu - wystąpił głównie w roli "maskującej") oraz znane już, a ostatnio moje ulubione, ciemnobrązowe, zamszowe buty. Koszula w rzeczywistości jest jednoznacznie żółta, a spodnie - ciemniejsze (niebanalna barwa czerwonego wina); w promieniach słońca wszystko wygląda na jaśniejsze, niż jest w rzeczywistości. Węzeł na krawacie (a konkretnie: fałdki) nie wyszedł zbyt pięknie; przysiągłbym, że rano w lustrze wyglądał lepiej. Zwalmy winę na wiatr.

Wypada się przyznać, że czerwone spodnie kupiłem pod wpływem bloga Mr.Vintage i jego wpisu. A skądinąd wiadomo, że czerwień świetnie komponuje się z granatem.

Na koniec, kilka refleksji. Blog wystartował prawie dwa miesiące temu. Widać, że zdobył pierwszych stałych czytelników, co mnie oczywiście cieszy. Chciałbym utrzymać dotychczasową częstotliwość publikacji wpisów - mniej więcej raz w tygodniu. Myślę, że to byłoby ok. Nie mam ambicji instruowania innych, w co i jak się ubierać - pokazuję, co mnie się podoba, a Czytelnicy mogą w ten czy inny sposób czerpać inspiracje (lub: antyinspiracje). Od czasu do czasu zamierzam skomentować tę czy inną kolekcję (w planach mam kolekcję Lanvin dla H&M - głównie ze względu na "krawatowy" sentyment do marki Lanvin), ale moda w moim życiu jest jedynie najważniejszą z rzeczy nieważnych. Nie biegam na pokazy, nie ekscytuję się nowymi trendami i kolekcjami. Wolę pograć w piłkę (nożną rzecz jasna). Dlatego na razie nie planuję znaczącego rozszerzenia tematyki. Dodam również, że jest kilku (niewielu) polskich blogerów, którzy piszą o modzie męskiej szerzej i robią to naprawdę dobrze.

Zbliża się dość trudny dla mnie sezon zimowy - mam bowiem stosunkowo mało ciekawych rzeczy na tę porę roku (nieco żałuję, że nie wystartowałem bloga w pełni lata, zebrałbym już sporo wpisów). No, ale spróbuję się sprężyć. Ewentualnie będę łatał dziury kolejnymi "klunejami" ;-). Na pewno wreszcie uruchomię zapowiedziany już cykl o krawatach (opóźnienie z powodów obiektywnych). Czytelników pozdrawiam i zachęcam do odwiedzin.

wtorek, 9 listopada 2010

Buty

Znów buty, buty, buty, tupot nóg
I ptaków oszalałych czarny wiatr
Kobiety stają u rozstajnych dróg
Piechocie odchodzącej patrzą w ślad
(B. Okudżawa)

Miał być "Clooney in Philharmonic" - po wizycie na plaży (mało eleganckie miejsce) i dożynkach (no, już całkiem nieźle), tym razem chciałem pokazać elegancję z najwyższej półki. Oczywiście na mój sposób :) Niestety, zbyt późno wziąłem się za robienie zdjęć. Było już za ciemno na dzienne światło, a zdjęcia z fleszem wyszły źle. Żałuję, a Wy żałujcie wraz ze mną.

A zatem dziś zaprezentuję garść przemyśleń na temat klasycznych, męskich półbutów. Wiązanych - takie buty zdecydowanie preferuję. Zgodnie z próśbą w komentarzu (przepraszam za opóźnienie - dni są coraz krótsze, rano się śpieszę, coraz trudniej robić zdjęcia przy dziennym świetle), pokazuję na zbliżeniu brązowe buty firmy Venezia - jak już wspomniałem, spodobał mi się fason oraz kolor (niejednolity, ciekawy brąz).



Tak naprawdę, to uważam, że jeśli chodzi o buty, nie mam się czym chwalić. Użytkuję kilka par firm Venezia oraz Gino Rossi (do tego jedną parę noname). Uważam, że jeśli chodzi o klasyczne wzornictwo na polskim rynku, to te właśnie firmy (oraz Wittchen) oferują stosunkowo niezły wybór - to znaczy, że wchodząc do salonu mam w zasadzie gwarancję, że coś mi się spodoba (nie dotyczy to outletów, o czym traktuję poniżej). Nie twierdzę, że nie ma innych w miarę rozsądnych marek, nie biegam w końcu non stop po sklepach; te trzy jednak zwróciły moją uwagę. Oczywiście - wiem. Słyszałem o legandarnie niskiej jakości wszystkich trzech wspomnianych marek. Dodajmy, że regularne ceny pierwszych dwóch dochodzą bądź przekraczają 400 zł (Wittchen jest jeszcze droższy), co - moim zdaniem - jest skandalem, zważywszy na opinie użytkowników. Dodam, że swoje buty kupiłem w bardzo okazyjnych cenach, z reguły za 40-50% ceny, że tak to określę, "normalnej".

Dlaczego polscy mężczyźni chodzą w kiepskich butach? Bo nie wiedzą. Z "elegantów", paradujących w "modnych" butach z czubami, o ile tylko te buty są czyste, nie należy się śmiać - należy ich edukować. Jeśli buty są czyste, to znaczy, że im zależy - tylko nie wiedzą, jak. Pamiętam, że w przeczytanej jakiś czas temu klasycznej książce "Gentleman. Moda ponadczasowa" Bernharda Roetzela podobało mi się wiele rzeczy - garnitury, sportowe marynarki, krawaty może mniej (mam ładniejsze w szafie), ale to, co mnie zachwyciło, to były zdjęcia butów. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że odpowiednia obróbka zdjęcia na pewno sporo daje, jednak te buty były po prostu przepiękne. W zasadzie podobały mi się wszystkie pokazane egzemplarze. I chyba z porządnymi butami (za rozsądną cenę, ma się rozumieć) na polskim rynku jest największa bieda.

W Warszawie buty z prawdziwego zdarzenia można obejrzeć u znanych szewców albo w Galerii Mokotów - mam na myśli salony Crockett&Jones i Loding (jeden vis-a-vis drugiego). Pierwsze kosztują straszne pieniądze - cena regularna wynosi 1600 zł, po przecenie spada do 1350 (jeśli dobrze pamiętam); skądinąd jednak wiadomo, że uszycie butów na zamówienie u szewca-artysty kosztuje obecnie 1800 zł, czyli inwestycja w C&J kompletnie mija się z celem. Lodingi są tańsze - wszystkie pary kosztują 800 zł. Skąd taka cena, skoro cena producenta wynosi 150 euro (patrz www.loding.fr)? Do czego jednak zmierzam - wzięcie takiego buta do ręki, obejrzenie, przymiarka, pozwoli na uświadomienie i "wyleczenie" klienta z kupowania badziewia w horrendalnych cenach. Jednym słowem, pozwala na uzyskanie "punktu odniesienia" - co i za ile można kupić na normalnym rynku.

Na koniec o outletach - o ile w outletach Venezii oferta jest w miarę zbieżna z ofertą normalną (często, podczas wyprzedaży, te same modele sprzedawane są w identycznych cenach w obu typach salonów), o tyle wizyta w outlecie Gino Rossi w Piasecznie (Fashion House) jest świetną metodą na poprawienie sobie humoru nawet w przypadku głębokiego doła. Uwielbiam tam zaglądać - na półkach przyjaźnie uśmiechają się buty-krokodyle z wydłużonymi paszczami, kolorowe i z zawiniętymi czubkami buty-kameleony, wreszcie masywne hipcie-leniwce i wszelki inny egzotyczny zwierz. Trochę piasku, kałuża z wody, całość ogrzana "słoneczkiem" z jarzeniówki i pyk - zoo jak się patrzy. Często na dobrych kilkadziesiąt par męskiego obuwia nie identyfikuję żadnego modelu spełniającego jakiekolwiek standardy. Projektant powinien za takie pomysły wylatywać na zbity pysk z roboty. Zastanawiam się, kto to kupuje?

środa, 3 listopada 2010

Navy Blue Clooney

Kradnę bezwstydnie, ile się da, bez zahamowań. Korzystając z pięknej pogody - w Warszawie jest słonecznie, zaskakująco ciepło (zwłaszcza w i po południu, dopóki świeci słońce), sucho i bezwietrznie - kradnę dni jesieni, ubierając się cały czas tak, jakby wciąż trwało lato.

A zatem - Clooney powraca. Nadchodzi na tle pięknych barw jesieni.



Lubię wyraźnie kontrastowe kombinacje koszuli i marynarki - bardziej klasyczne połączenie ciemnej marynarki z jasną koszulą oraz nieco mniej typowe zestawienie ciemnej koszuli z jasną marynarką. Jednak eksperyment polegający na dobraniu obu tych elementów w praktycznie idealnym odcieniu (koszula ma dodatkowo paski z jaśniejszego i bardzo ciemnego granatu, czego nie widać na zdjęciach) przyniósł zaskakująco ciekawy rezultat. Za kontrast i ożywienie całości odpowiada krawat w fantazyjne wzorki (Monti) oraz śnieżnobiałe, dżinsowe spodnie (spodziewam się komentarzy, że są too sexy, ale innych nie mam).Do kompletu ciemnobrązowe, zamszowe buty.