poniedziałek, 10 października 2011

Okruchy lata

Przyznam szczerze - to poprzednia niedziela, choć i w ostatnią wybrałem aksamitną marynarkę. Marynarka składa się z prawie samych wad: jest za ciasna w klatce, trochę odstaje na biodrach, podszewka wykonana została z poliestru. Ale jest piękna :) I za to ją lubię.



Widoczne na zdjęciu driving mocs - podobnie jak marynarka - są mało praktyczne, ale bardzo wdzięczne. W sam raz na niedzielę.

sobota, 1 października 2011

Reanimacja krawata

Jak już się zapewne czytelnicy bloga zdążyli zorientować, zbieram krawaty. Mam ich naprawdę sporo :) Kupuję z reguły w sieci - część jako nowe, lecz większość, szczególnie krawatów znanych i drogich marek, jako używane. Przychodzą w stanie dość różnym. W każdym razie, po pewnym czasie uzbierałem całkiem niezłą kolekcję bardziej lub mniej zabrudzonych krawatów, które pozostały odporne na moje "domowe" sposoby. Tak na marginesie, zwykła woda na szczególnie delikatnych krawatach jedwabnych może zostawić ślad - warto najpierw to sprawdzić. Z drugiej strony, taki ślad powinien się bez trudu wyprać w pralni chemicznej.

Nie wszystkie pralnie przyjmują do prania jedwabne krawaty. Z tych, które przyjmują, jedne piorą bez rozszywania, a drugie rozszywają, a następnie, po wypraniu, z powrotem krawat zszywają. Niestety, po tym zabiegu krawat nie zawsze wraca do pierwotnego kształtu. Kilka lat temu spotkała mnie przykra niespodzianka tego typu - krawaty pięknie się wyprały, jednak po starannych oględzinach w domu odkryłem, że zostały zdeformowane (nie trzymają symetrii). Wtedy nie wiedziałem, co z tym zrobić, więc je wyrzuciłem. Błąd.


W każdym razie - zabrudzone krawaty wysłałem do pralni chemicznej, która pierze bez ingerencji w krawat. Wiele z nich wyprało się bardzo ładnie, niestety, na kilku plamy pozostały. Krawat prezentowany na zdjęciach wciąż - pomimo prania - wydawał mi się nieświeży. W przypływie rozpaczy niedoprane krawaty postanowiłem wyprać tradycyjnie - w pralce - przy pomocy płynu do prania i delikatnego programu.

Niestety - to, co wyjąłem z pralki, przypominało spaghetti. Krawaty splątane ze sobą i mocno zdeformowane. (Dziś wydaje mi się, że jednak lepszym rozwiązaniem byłoby delikatne pranie ręczne, które przynajmniej częściowo zapobiegłoby deformacji krawatów). Krawaty, na których pozostały plamy, poszły do śmieci. Ten - prezentowany na zdjęciach - wyprał się ładnie, ale i on uległ deformacji, tzn. wkład stracił kształt w sposób trwały - wielokrotne próby prasowania (gorącym żelazkiem, ale przez bawełnianą chusteczkę) nie dawały żadnego rezultatu.

Krawat postanowiłem oddać do opisanej przez Macaroniego firmy M&M Krawaty przy ulicy Ludnej 50 w Warszawie. Celem, że tak to ujmę, reanimacji, czyli wymiany zdeformowanego wkładu na nowy. Koszt usługi wyniósł 20 zł. Warto wspomnieć, że firma M&M pierze krawaty (współpracuje z pralnią chemiczną) z rozszyciem i wymianą wkładu. Koszt takiej „pełnej” usługi wynosi 30 zł.


Efekt widać na zdjęciach - krawat wygląda naprawdę świetnie, bez śladu po "przejściach". W szczególności, kształt krawata ("trójkąt" na dole, symetria) jest bez zarzutu.

Co z tego wszystkiego wynika? Po pierwsze - dochodzi dodatkowa opcja prania jedwabnego krawata, w wodzie, z przewidywaną wymianą wkładu.

Po drugie - wymiana (nie zawsze konieczna) wkładu i ponowne zszycie krawata pozwala na wykonanie kilku operacji na krawacie, na przykład:
  • korekty niestarannego zszycia krawata;
  • skrócenia (kiedy wąski koniec jest zbyt długi i plącze się w okolicach kroku, a nie chcemy chować go w spodnie);
  • zwężenia (jeśli wzór krawata nie stanie na przeszkodzie);
  • a nawet, jeśli są ku temu warunki (zapas materiału, odpowiedni wzór krawata), "przesunięcia" ulubionego krawata z uszkodzeniem na widoku tak, aby to uszkodzenie znalazło się na stronie wewnętrznej, niewidocznej.

Reanimujmy krawaty! Przynajmniej te, które na to zasługują.

wtorek, 27 września 2011

Dżentelmen w tropikach

Ten dżentelmen to, znaczy się, ja :) A tropiki – znany kurort Sharm el Sheikh nad Morzem Czerwonym. Wyjazd na wakacje potraktowałem jako okazję do weryfikacji tego, czy faktycznie materiały oparte na lnie sprawdzają się w upały.

Na wyjazd założyłem koszulę z czystego lnu, lniano-bawełniane spodnie (mniej więcej pół na pół lnu i bawełny) oraz lekką, typowo letnią, białą marynarkę bez podszewki. Marynarka nie ma metki – nie jestem więc pewien, czy została wykonana z czystego lnu – jednak stopień gniotliwości sugeruje, że len nie został „zanieczyszczony” dodatkami. Marynarka nie ma niestety brustaszy (kieszonki na poszetkę), więc poszetka została przymocowana za pomocą szpilek (może zatem wyglądać na zdjęciach nieco sztywno – ale cóż było robić). Zestaw zwieńczył słomkowy kapelusz.


Granatowa koszula ma dość ciekawą historię. Była to moja pierwsza koszula, kupiona świadomie w momencie, kiedy postanowiłem zmienić swój styl z koszulka+dżinsy na coś bardziej eleganckiego. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to koszula lniana – jednak rychło zauważyłem, że gniecie się błyskawicznie po założeniu jej na siebie i zawsze wygląda jak wyjęta psu z gardła, niezależnie od wysiłku włożonego w prasowanie. Znienawidziłem ją za to – i unikałem lnu jak ognia. Przeleżała w szafie wiele miesięcy; przypomniałem sobie o niej dopiero przed wyjazdem i w ten sposób przeżyła swoje wielkie chwile.


Na miejscu przywitała nas (mnie i synów) piękna pogoda – 36 stopni Celsjusza pod czystym, bezchmurnym niebem. Temperatura wydaje się mordercza, jednak wilgotność powietrza jest niska i do tego praktycznie bez przerwy wieje suchy wietrzyk. Jednym słowem, nawet ja, nie znoszący upałów, dawałem radę wytrzymać. W eleganckim zestawie pokazanym na zdjęciu odbyłem spacer po hotelu i na plażę, w sumie jakiś kilometr i 45 (może więcej) minut w pełnym słońcu. Według mnie, było całkiem nieźle – koszula wprawdzie nasiąkła potem, jednak nie wiązało się to z nieprzyjemnym odczuciem; nie było mowy o kroplach potu ściekających po plecach (co tego lata w Polsce zdarzyło mi się kilkakrotnie). Trzeba od razu zaznaczyć, że w tych temperaturach człowiek na słońcu poci się zawsze – nawet w samych kąpielówkach.

Podsumowując – nadal nie cierpię tej koszuli, jednak w międzyczasie doceniłem rzeczy z lnu z dodatkiem bawełny. Po pierwsze, świetnie sprawdzają się w upały – zarówno polskie, jak i egipskie; przez spodnie czuć podmuchy wiatru. Po drugie, nie gniotą się bardziej od spodni bawełnianych. Po trzecie, faktura lnu jest bardzo ładna, niebanalna przez nieuporządkowanie tworzących ją „zgrubień”. Ostatnio do mojej kolekcji dołożyłem kolejną marynarkę (granatową – którą z kolei?) – mieszankę lnu z wełną – i jestem z niej bardzo zadowolony, bo wygląda pięknie i się nie gniecie.

Potem – muszę przyznać – wybierałem zestawy mniej formalne, choć jakieś minimum szyku starałem się trzymać.


Na koniec – do piramid nie dotarliśmy, zatem kilka fotek egipskiej fauny z Morza Czerwonego i okolic. Niestety, nie miałem odpowiedniego osprzętu do robienia zdjęć pod wodą, stąd niektóre zdjęcia są rozmazane.

Stadko delfinów:


Ryby (w zachwycających kolorach i kształtach, w dodatku nie bały się ludzi i podpływały na kilkanaście centymetrów, można było nawet dotknąć):


Krab:


Włochaty octopus schowany pod kamieniem (wyjątkowo cierpliwy):


Lizard:


Gekko:


Na koniec – straszliwy nilowy croco…


…rychło jednak ujarzmiony przez nieustraszonego Indianę Jonesa.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Granatowo - beżowy

Czas przerwać wakacyjną ciszę - dziś zestaw oparty na dwóch kolorach - granacie (w którym każdy facet będzie wyglądać dobrze) oraz ładnie z nim współgrającym beżu typu bladocamelowego.




Jednak prawdziwym gwoździem programu są buty :) - jeszcze nigdy nie miałem tak modnych butów na nogach. Efekt forumowej akcji Włoszczyzna III.




Kolejne wpisy za jakieś 2 tygodnie, będzie, mam nadzieję, sporo egzotycznego materiału. Czytelników pozdrawiam i życzę udanego końca wakacji.

piątek, 22 lipca 2011

Jak się odmłodzić o 20 lat?

Najprościej przy pomocy młodzieżowej, "bajernej" marynarki. Nie należy jednak zapomnieć o porannym umyciu twarzy i ogoleniu zarostu.


Marynarka na zdjęciu strasznie się fałduje - chyba nie wytrzymałem ciśnienia podczas robienia zdjęcia. W rzeczywistości rękawy faktycznie mocno się gniotą (bawełna), ale w ramionach jest przyzwoicie. W każdym razie innego zdjęcia nie mam - moi fotografowie są na wakacjach. Zresztą - "produkcje" na tym blogu w zamierzeniu mają posłużyć bardziej jako inspiracje, niż przykłady idealnego dopasowania (są lepsi).

Zdjęcie dość dobrze oddaje kolory. Wspomnę jednak, że marynarka na upały się nie nadaje - jest wykonana z dość cienkiej bawełny, z bawełnianą podszewką, ale w słońcu bardzo szybko można "popłynąć".

Jeszcze zbliżenie na buty - nie budzące większych emocji, jednak bardzo wygodne wiedenki Loake. W cieniu lub umiarkowanym świetleniu są ciemnobrązowe (z akcentami wiśni); jaskrawe słońce wydobywa zdecydowane odcienie czerwieni.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Testament cnotliwego rozpustnika

Emilian Kamiński obsadza Emiliana Kamińskiego i jest to strzał w dziesiątkę.

Spektakl opowiada o ostatnich dniach życia Don Juana, słynnego kobieciarza i rozpustnika. Śmiertelnie raniony przez jedną z uwiedzionych i porzuconych kobiet, postanawia przed śmiercią przyjąć ostatnie namaszczenie; w tym celu wysyła sługę z misją znalezienia spowiednika. Jednak żaden ksiądz nie chce nawet słyszeć o przestąpieniu "wrót piekieł", czyli progu domu rozpusty. Wreszcie znajduje się młody mnich; kierując się poczuciem obowiązku, przybywa z misją wypędzenia szatana. "Szatan" okazuje się jednak błyskotliwym i bardzo przebiegłym przeciwnikiem, znającym doskonale wszelkie meandry spraw damsko-męskich, stanowiące dla mnicha terra incognita. Spowiedź zmierza w zgoła nieoczekiwanym kierunku...

Emilian Kamiński - reżyser - obsadził w głównej roli Don Juana Emiliana Kamińskiego - aktora - i, trzeba przyznać, był to strzał w dziesiątkę. Kamiński gra na fantastycznym luzie, szczerzy się do publiczności i co chwila puszcza do niej oczko, a publiczność bawi się doskonale. Kroku Kamińskiemu dotrzymuje grający sługę Jarosław Witaszczyk - zabawny w naturalny, niewymuszony sposób. Niestety, reszta obsady - dla mnie bardziej znana z "Tańca z gwiazdami" i jakichś urywków "M jak miłość", które przypadkiem wpadły mi w oko - prezentuje znacznie słabszy poziom. Zarówno Cypryański, grający ważną i niełatwą rolę mnicha, jak i Cichopek, używają głównie krzyku i gwałtownych gestów, a ich gra jest pretensjonalna i sztuczna (choć Cichopek wypada nieźle w scenach tańca). Na szczęście nie wygląda to bardzo źle - a w każdym razie lepiej, niż można było się spodziewać - sytuację ratuje bowiem dobry scenariusz oraz konwencja komedii, w której przesadzone środki aktorskie są dopuszczalne.

Niewątpliwie miły akcent przedstawienia stanowią sceny tańca flamenco; w głównej roli występuje bardzo apetyczna brunetka w czerwonej sukience (na zdjęciu poniżej; któreż jednak zdjęcie odda rzeczywistość!). Po spektaklu odbywa się otwarta lekcja tańca dla chętnych, prowadzona przez ową brunetkę.

Pomimo wspomnianych wyżej mankamentów, wieczór w Teatrze Kamienica wspominam z uśmiechem. Była to bardzo, bardzo sympatyczna rozrywka w beznadziejny, zimny i deszczowy, marcowy (tfu! lipcowy) wieczór.




Źródło zdjęć: Teatr Kamienica.

Anatolij Krym, "Testament cnotliwego rozpustnika", reżyseria: Emilian Kamiński; występują: Emilian Kamiński, Jarosław Witaszczyk, Przemysław Cypryański, Katarzyna Cichopek. Teatr Kamienica, 2011.

wtorek, 21 czerwca 2011

MTM dla ubogich: przeróbki koszul

Dzisiaj kilka uwag o przerabianiu koszul. Koszula, w porównaniu z marynarką, jest dużo prostsza, jeśli chodzi o "konstrukcję", a jej przeróbki nie powinny sprawiać kłopotu, oczywiście jeśli trafimy na doświadczonego krawca. Mimo wszystko - lepiej pamiętać o kilku rzeczach.

Po pierwsze, przed ingerencją w koszulę należy ją wyprać, bowiem bawełna kurczy się w praniu. Podobno wystarczy wyprać raz (domyślam się, że najlepiej w maksymalnej dopuszczalnej temperaturze), ja na wszelki wypadek piorę dwukrotnie. Gdzieś czytałem, że kurczenie może dochodzić do 5% wymiaru. Czy to dużo? Jeśli rękaw ma 60 cm długości, to skurczenie się o 5% spowodowałoby skrócenie aż o 3 cm. Oczywiście nie jest powiedziane, że będzie to aż tyle - jeśli jednak rękawy skróciliśmy na optymalną długość, to nawet 1 cm mniej może już być za mało. A z wydłużeniem będzie problem.

Najczęściej mamy do czynienia z dwoma rodzajami przeróbek - skracaniem rękawów i taliowaniem. W przypadku skracania rękawów należy zwrócić uwagę na następujące zagadnienia:

  • skrócenie rękawa powinno być połączone z przesunięciem listwy z guzikiem w górę rękawa. Czytałem o przypadku, kiedy listwa została na swoim miejscu, skrócona, a guzik "powędrował" ze środka w pobliże mankietu(!) Tego typu rozwiązania nie powinny mieć miejsca w fachowym zakładzie - nie zaszkodzi jednak się upewnić (na zdjęciu poniżej: moja koszula po skróceniu rękawa).
  • większość ludzi ma różną długość rąk - ja np. jestem praworęczny i prawa ręka jest ok 1 cm dłuższa. Zauważyłem to jakiś czas temu, z pewnym zdziwieniem, kiedy analizowałem efekty skracania rękawów marynarki. Rozwiązanie jest proste - należy wymierzyć długość rękawów dla każdej ręki z osobna, ewentualnie zmierzyć dla ręki dłuższej (ale nie krótszej!).
  • z mojego doświadczenia wynika, że nalezy zostawić pewien zapas materiału (rzędu 1,5-2 cm) - rękawy skrócone "na styk" pracują nieco inaczej i mogą zacząć się chować w rękawie marynarki. Oczywiście można z kolei skrócić rękawy marynarki, ale chyba nie chodzi nam o "efekt domina".

Taliowanie koszuli może być wykonane na dwa sposoby - poprzez zwężenie boków lub/i zaszewki na plecach. Ja w pokazanej na zdjęciu koszuli (zawsze kupuję slim-fity, ale w jej wypadku urzekły mnie kolor i jakość materiału) musiałem zastosować oba rozwiązania. W zasadzie trudno powiedzieć, który sposób jest lepszy - myślę, że to nie ma znaczenia, w końcu chodzi o końcowy efekt. Jedyna uwaga jest taka, aby po wymierzeniu i upięciu przez krawca wyjętej na wierzch koszuli spróbować ją włożyć w spodnie (uwaga na szpilki) i sprawdzić, czy nie wychodzi za duży "bąbel" z boku - w takim wypadku można zdecydować się na jeszcze ściślejsze dopasowanie. Inną metodą jest weryfikacja wymiarów upiętej koszuli z wzorcem (wspomaganie się wzorcami podczas przeróbek u krawca jest generalnie dobrym pomysłem) - inną koszulą, która leży na nas bardzo dobrze. Jednak w przypadku rękawów polegania na samym pomiarze długości nie polecam - zauważyłem, że wąskie rękawy "pracują" nieco inaczej i mniej na nich widać nadmiar materiału.


Taliowanie szeroko szytej koszuli może być połączone ze zwężeniem rękawów - w zakładzie, z którego korzystam, jest to chyba w cenie - ale tutaj nie mam żadnych doświadczeń, ponieważ tego nie robiłem.

No i na koniec uwaga finansowa - w związku z kosztami pracy ludzkiej, należy się zastanowić, czy przerabianie starych koszul ma sens. Ja - o ile dobrze pamiętam - za pakiet taliowanie+skracanie rękawów zapłaciłem 45 zł (peryferia Warszawy; być może ze zniżką dla stałego klienta), a na wyprzedaży nowe i porządne koszule można kupić już od ok. 70 zł.

Na deser – troszkę sympatycznych kolorów lata. Na nogach jeden z najnowszych nabytków – brązowo-wiśniowe wiedenki firmy Loake. Na plecach - "młodsza siostra" klunejowej marynarki (rękawy do skrócenia, wiem), w wersji typowo letniej - z cienkiej wełenki i ze szczątkową podszewką, bez wypełnienia ramion.

wtorek, 7 czerwca 2011

Turandot - dwurzędówka

Znów nieco ostatnio życie mi przyspieszyło, stąd przerwa w prowadzeniu bloga i (nieco) odświeżany wpis, który miał się pojawić już dawno. Mam przynajmniej nadzieję, że wrażenia estetyczne (bynajmniej nie związane ze mną) ową przerwę Drogim Czytelnikom zrekompensują.

No właśnie - jak ubrałem się na premierę "Turandot", bądź co bądź imprezę - jak na warszawskie standardy - dość szczególną? Ano - szczególnie. Już od dawna chciałem poeksperymentować z dwurzędówką. W dwurzędówce wygląda się z definicji bardziej męsko, dwurzędówka wszak przypomina mundur - a za mundurem... wiadomo. Stąd - kiedy ujrzałem przepiękną, klubową marynarkę od niezwykle prestiżowego (i potwornie drogiego) dizajnera, zapragnąłem niezwykle mocno stać się jej właścicielem, nie zważając na fakt, że jest o rozmiar za duża. Marynarka zatem została zmniejszona o jeden rozmiar (barki, taliowanie, rękawy), a efektem owego zmniejszenia jest dość dobre (choć nie idealne) dopasowanie. Do kompletu założyłem szare spodnie, czarne buty oraz krawat - w absolutnie najwyższym gatunku, ma się rozumieć.


Marynarka na zdjęciu wygląda na nieco zbyt szeroką w ramionach - faktycznie dopasowanie jest dość dobre, a luzu niewiele. Jest to moja najdłuższa marynarka, dłuższa od "klunejowej" o jakieś 2,5 cm. Rozważałem przez moment skrócenie jej o 1-2 cm, ale boję się, że popsuje to proporcje - kieszenie osadzone są dość nisko. Można oczywiście zwęzić patki, co optycznie powiększy przestrzeń, ale bez przesady. Chyba zbyt wiele to wszystko by kosztowało, a końcowy efekt byłby dość niepewny. W białej koszuli skracałem rękawy - niestety, skróciłem nieco za mocno i po założeniu marynarki i paru ruchach rękami mankiety koszuli chowają się w rękawie. (Mam w najbliższych planach wpis na temat przeróbek koszul - muszę tylko zrobić porządne zdjęcia).

Nawiasem mówiąc, nie przepadam za skośnookimi kobietami, ale dla pani Lee (odtwórczyni tytułowej partii - księżniczki Turandot) w tej zjawiskowej sukni niechybnie uczyniłbym wyjątek. Lilla, just call me.


(Źródło: styl.pl)

A na premierze - gwiazdy. Nazwiska. Kreacje. Kto chciałby liznąć szerokiego (jak na nasze możliwości) świata, proszę obejrzeć galerie:

Styl.pl

Dziennik.pl

środa, 18 maja 2011

Turandot


Zagadki są trzy,
Lecz śmierć - tylko jedna.


Księżniczka jest piękna jak gwiazda na niebie - i zimna niczym stalowe ostrze. Drogi do jej ręki - i, tym samym, do cesarskiego tronu - nie bronią rycerze, smoki czy zaklęcia. Strzegą jej trzy zagadki - śliskie niczym skały nad przepaścią, podchwytliwe jak słowa kobiety, zwodnicze jak fatamorgana. Jeden błąd oznacza śmierć - księżniczka nie zna litości. Wielu próbowało zagadki rozwiązać, znajdują się wciąż nowi śmiałkowie - rośnie stos książęcych głów pod murami Pekinu. Jeszcze nie ostygły zwłoki nieszczęsnego księcia Persji, kiedy książę Kalaf, oszołomiony i opętany urodą Turandot, trzykrotnie uderza w bramę pałacu rzucając wyzwanie śmierci.


Eva Marton i Placido Domingo w scenie próby

Giacomo Puccini pisał "Turandot" jako swoje ostatnie dzieło, świadomy tego, że umiera i musi się śpieszyć. Tego pośpiechu jednak nie widać - powstało dzieło spójne, wybitne, okraszone niezwykłą w swym pięknie arią "Nessun Dorma". Puccini, niestety, opery nie zdołał dokończyć; zrobił to - całkiem zręcznie - Franco Alfano. Jedynym mankamentem jest końcowa przemiana Turandot - moim zdaniem, zbyt szybka i mało wiarygodna, szczególnie przy porównaniu z dramatycznymi dylematami Wioletty z "Traviaty" ("Un di felice eterea"/"E strano... Ah! Fors'e lui...Sempre libera"). Trudno Alfano za to winić - być może po prostu chciał utwór sprawnie "zamknąć", co mu się niewątpliwie udało.


Jak zwie się lód, co ogień roznieca?
Mów, cudzoziemcze, mów! - lub umieraj.


Podobnie, jak w przypadku "Traviaty", duet Treliński-Kudlicka postanowił operę uwspółcześnić, stawiając na nowoczesną, oszczędną scenerię (pokój, garderoba itp.) i kostiumy (współczesne i dość skromne). Tym razem zabieg nie jest dla mnie do końca jasny - historia jest mocno "niewspółczesna", a przeniesienie jej w czasie wygląda na pomysł sam dla siebie (można porównać z tradycyjną inscenizacją z przedstawienia z Metropolitan Opera, widoczną na załączonych filmach). Trzeba jednak przyznać, że scenografia prezentowała się doskonale - jaskrawa gra świateł (efektowne kombinacje nasyconych odcieni niebieskiego i żółtego) pośrodku ogromnej, spowitej w mroku sceny opery, wyglądała bardzo atrakcyjnie, choć nieco "komputerowo"; wspaniale komponowała się z czarno-fioletową, aksamitną (przynajmniej tak to wyglądało), podkreślającą doskonałe kobiece kształty suknią Lilly Lee (Turandot) oraz kolorem jej długich, prostych włosów (głęboki odcień miedzi). Księżniczka wyglądała zjawiskowo.


Śpiew - o ile jestem to w stanie ocenić (po pierwsze, nie jestem ekspertem; po drugie, na tej operze byłem po raz pierwszy) - był na bardzo dobrym poziomie; arię-perełkę - "Nessun Dorma" - Charles Kim zaśpiewał czysto i pewnie. Biorąc pod uwagę niezłe aktorstwo, a także kilka dodatkowych pomysłów (np. zaskakująca scena z klaunem na początku - nie zdradzę, o co chodzi, ale pomysł przedni), całość wypadła niezwykle efektownie - właśnie słowo "efektowny" jest tutaj kluczem - a przedstawienie powinno być atrakcyjne nawet dla osób, które do opery wybierają się rzadko. Zdecydowanie polecam.


Placido Domingo śpiewa arię "Nessun Dorma" - o tym, że nikt nie odgadnie jego imienia i o świcie zwycięży.

Giacomo Puccini, "Turandot", występują: Lilla Lee (Turandot), Charles Kim (Kalaf), Agnieszka Tomaszewska (Liu), Teatr Wielki Opera Narodowa w Warszawie.

Źródło zdjęć - Teatr Wielki Opera Narodowa w Warszawie

poniedziałek, 16 maja 2011

Standardy (nieco) urosły

Czytelnicy się niepokoją, że blog zdechł... no nie, na razie ma się dobrze :) W każdym razie, w przypadku zamiaru zakończenia działalności blogera, jakoś bym to zaanonsował. Przerwa wynika z wielu rzeczy - mam mnóstwo pomysłów na wpisy, niestety, czasu za mało. Bardziej ambitne wpisy (m.in. na temat dopasowania i przeróbek marynarek) wymagałyby niestety sporo wysiłku, a zwłaszcza - zgromadzenia/zrobienia zdjęć. Mam nadzieję, że w końcu się pojawią.

Ostatnio zajety byłem podnoszeniem standardów obuwia, które użytkuję. Jak już informowałem, wyrzuciłem dwie pary czarnych butów, a kolejna - tym razem brązowych - jest przygotowana do utylizacji. Główny z nią problem polega na sporym wizualnym zużyciu butów, farbowaniu skóry (bardzo mocne w deszczowe dni), farbowaniu skarpetek, poprzesuwanych (poprzeklejanych) wkładkach. I to pomimo konserwacji kosmetykami na bazie naturalnych składników. Jednym słowem - Venezia. Po tym, jak naoglądałem się butów z prawdziwego zdarzenia, straciłem do nich serce. To oznacza, że ostałem się z jedną parą butów czarnych i jedną parą ciemnobrązowych zamszaków. Fakty ten nieco wyjaśnia, dlaczego ostatnio w zestawach prezentowanych na zdjęciach pojawiały się właściwie wyłącznie owe zamszaki.

A zatem - co robi mężczyzna, który na gwałt potrzebuje kolejnej pary brązowych butów? Oczywiście kupuje... niebieskie zamszaki. Na przykład takie:


Są to buty firmy Barker, wykonane w technice Goodyear. Zawartość pudełka bardzo odbiega od polskich standardów - prócz materiałów reklamowych sklepu, pudełko zawiera kilka przydatnych gadżetów: woreczki do przechowywania obuwia, impregnat do zamszu, zapasową parę sznurowadeł i firmową łyżkę do obuwia. Same buty robią bardzo dobre wrażenie. Buty są dość drogie, jednak kupiłem je na wyprzedaży po okazyjnej cenie (razem w wysyłką za ok. 62% tzw. sugerowanej ceny detalicznej).


Niestety, są nieco za duże. Na szczęście - tylko nieco. Wieczorem, kiedy stopa jest spuchnięta po całym dniu, buty są prawie dobre. Rano, niestety, luz jest wyczuwalny. Rozwiązaniem jest przyklejana od strony pięty wkładka, która redukuje rozmiar buta. Na zestawy z tymi butami trzeba będzie nieco poczekać - zamierzam je najpierw podkleić cienką wartwą gumy w celu ochrony skórzanej podeszwy (czy buty na skórzanej podeszwie można/należy podklejać, to jest temat gorących debat - zainteresowanych odsyłam na style forum lub forum bespoke; ja po lekturze zdecydowałem się jednak podkleić).


Obecnie - po krawatach, koszulach, marynarkach (i gdzieś w przelocie spodniach), znajduję się na etapie butów. Na gwałt się dokształcam, szukam okazji, kupuję. W każdym razie - padlinie z polskich galerii handlowych mówię: dość. Czas na porządne buty, które - o dziwo - potrafią nawet być tańsze, o ile wykaże się trochę cierpliwości i (jednak) poświęci nieco czasu.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Aksamitny Wielki Piątek

Eksperymentu z aksamitem ciąg dalszy. Ustaliłem już, że marynarka jest dość sztywna i ciężka, ale jej niedostatki rekompensują mi zalety wizualne. Trochę żałuję, że nie jest ciut dłuższa - myślę, że 1 cm zrobiłby różnicę.

Zestaw na Wielki Piątek czerpie z kolorów Wielkanocy (ukłony dla Vislava). Żółto-kamelowo-musztardowe spodnie (obszerniejsze, niż ostatnio - słowo harcerza) symbolizują żółtko jajka, błękit koszuli - kolor baranka, który wykąpał się w rozrzedzonym roztworze atramentu, a granat? Granat nie symbolizuje niczego, ma za zadanie nieco uporządkować ten kolorystyczny bałagan.


Krawat - co pewnie widać na zdjęciach - to mój najlepszy (a na pewno najdroższy) egzemplarz.



Wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom składam najlepsze życzenia - radości, spokoju, odpoczynku oraz tego, aby traktować życie z dystansem :) Wesołych Świąt!

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Aksamitna Niedziela Palmowa

Dzisiejszy wpis jest pierwszym z mini-cyklu o eksperymentach z materiałami i krojami marynarek. Zakupy w sh (ściślej biorąc: na Allegro) pozwalają na przeprowadzanie tego typu eksperymentów stosunkowo niewielkim kosztem.

Już od dawna miałem ochotę na marynarkę aksamitną, najchętniej w granatowym kolorze. Wyobrażałem ją sobie w połączeniu z białymi spodniami, jasną koszulą (błękit?) i granatowym bądź niebieskim krawatem. W końcu udało się upolować właściwy rozmiar; co mnie dodatkowo ucieszyło - marynarka wygląda jak nowa; wizja doczekała się zatem realizacji. Ostatecznie w zestawie wykorzystałem granatowy krawat oraz ciekawą, jasnoszarą koszulę.


Główną zaletą marynarki jest jej uroda. Aksamit - w głębokim kolorze atramentu, nie tak ciemny, jak navy blue, tzn. "bardziej niebieski" - pięknie mieni się w słońcu. Niestety, marynarka - w porównaniu do intensywnie przeze mnie użytkowanych w trakcie zimy marynarek wełnianych - jest wyraźnie cięższa oraz sztywniejsza, co przy ścisłym dopasowaniu nieco krępuje ruchy. Podszewka z poliestru w połączeniu z dość grubym materiałem sprawia, że marynarka świetnie sprawdza się przy aktualnych temperaturach, ale raczej nie będzie nadawać się na upały. I wreszcie - nieco za bardzo rozchodzi się w biodrach, co daje lekki efekt "sukienki" - marynarka tak ze dwa centymetry węższa w tym miejscu leżałaby idealnie. Ten efekt może być częściowo spowodowany przez nakładane kieszenie, częściowo przez podwójne rozcięcie z tyłu. Konsultowałem się z krawcową - wg niej niewiele da się zrobić (dodatkowe taliowanie poniżej zapięcia sprawi, że rozporki się rozejdą). No cóż - jak na razie wspomniana uroda marynarki rekompensuje mi jej niedoskonałości.


Spodnie (cienki i bardzo przyjemny, choć kiepski jakościowo dżins) są niestety ciut za wąskie w udach i kolanie. Chodzi się w nich przyjemnie, ale przysiadanie/przyklękanie to męka (trzeba spodnie podsuwać do góry, a potem obsuwać je w dół, bo "blokują" się na udach). Takie niestety kupiłem jakiś rok temu, a że innych śnieżnobiałych nie mam, a wyrzucić - żal, trzeba się trochę pomęczyć. Tak na marginesie - są również nieco za długie; na szczęście można je podwinąć - jest to ostatnio bardzo modne, w dodatku zostają dwie dychy w kieszeni.

Wbrew temu, co widać na zdjęciach, krawat w rzeczywistości jest w odcieniu zbliżonym do koloru marynarki - wzór to granatowy paisley z czarnymi elementami. Tak, jak wyszło na zdjęciu, jest zresztą całkiem ładnie, ale inaczej, niż w rzeczywistości. Kolor koszuli jest bardzo ciekawy i niebanalny - jasny szary (popielaty?), wpadający w niebieski (zwłaszcza w sąsiedztwie granatu), z lekkim, "pasiastym" melanżem (chodzi o to, że kolor nie jest jednolity). Miałem już nie kupować nie taliowanych koszul, ale kolor spodobał mi się do tego stopnia, że owo postanowienie złamałem. Koszulę zamierzam wytaliować, ale dopiero po dwóch-trzech praniach. Poszetka wykonana została z białego, grubego lnu, z ręcznie obrębionymi w rulonik brzegami.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Korporacyjnie - relaksacyjnie

Miałem nadzieję na ładną pogodę - niestety, przyszedł deszcz i próbował rozmoczyć moją marynarkę od znanego (i prestiżowego) dizajnera, a także sponiewierać krawat, na który przecież nie każdego stać. Dzięki wrodzonej gibkości i refleksowi ubranie - składające się z kilku ulubionych i pokazywanych już wcześniej elementów - udało się ocalić. Straty ograniczyły się do lekko zabrudzonej lewej nogawki spodni (prawie nie widać) - jednak już się przyzwyczaiłem, że maksymalnie po trzech założeniach trzeba je wyprać.


Psychicznie jestem gotowy na lato i prawdziwie neapolitańskie zestawy.

PS. Krawat marki Fabric - z tego, co wiem, jest to marka szwajcarska (choć krawat wyprodukowany we Włoszech), której krawaty znane są z oryginalnych motywów; koszula natomiast - nabyta w Vistuli na wyprzedaży za 69 zł - jest biała w delikatną, różową kratkę. Mogłaby być nieco węższa w talii (choć to i tak slim-fit), ale nie narzekam, czuję się w niej dobrze.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Standardy rosną

Nieco zaniedbałem ostatnio blog - niestety, sporo się dzieje w życiu i w pracy, nie zawsze mam czas pomyśleć o zrobieniu zdjęć. Mam nadzieję, że w kolejnych tygodniach publikacja postów będzie bardziej regularna.

Dzisiaj pokazuję "ewolucję" moich czarnych butów - od najstarszych, kupionych ok. 6 lat temu (po lewej), do najnowszych (po prawej). Wszystkie są wyrobem polskich firm obuwniczych.


Buty po lewej, najstarsze, z kwadratowymi noskami, oczywiście nie spełniają standardów elegancji. Jednak nie mogę niczego złego o nich powiedzieć. Wykonane z grubej, solidnej skóry, początkowo pioruńsko niewygodne, "rozchodziły" się i wykorzystywane przez jakieś dwa lata w sposób barbarzyński, praktycznie codziennie, a pielęgnowane pastą Kiwi, dały radę. Nie chodzę w nich już od około dwóch lat, ale jakoś żal było wyrzucić. Podobnie z butami w środku - bardziej klasyczne, niestety, z za bardzo wydłużonymi noskami, kupiłem pilnie potrzebując butów na rodzinną imprezę. I tak wydaje mi się, że wybrałem jedne z lepszych. Buty pielęgnowałem nabłyszczaczem - najwyższa półka kosmetyków do pielęgnacji obuwia w Oszołomie (dla niezorientowanych: taki nabłyszczacz to fatalny pomysł; antykonserwacja obuwia). Były wygodne, lekkie, ale... No właśnie. Założyłem je po raz ostatni kilka razy tej zimy, w wyjątkowo złą pogodę. Tydzień temu obie pary trafiły na śmietnik.

Została mi ostatnia para czarnych butów, dzieło polskiej firmy, która mierną jakość obuwia (szytego, jak twierdzi zorientowany w przepływach towarowych kolega, w Chinach) rekompensuje włoską nazwą i abstrakcyjnymi cenami. Jednak ten model nabyłem w bardzo okazyjnej cenie. Poza tym, bardzo mi się podoba. Chciałbym zwrócić uwagę, że lekko wydłużony nosek sprawia, że stopa wygląda na zgrabniejszą, bardziej smukłą i w rezultatcie nieco mniejszą. Buty - wykonane w całości ze skóry - są bardzo lekkie, miękkie i wygodne, jednak podeszwa zdzierała się błyskawicznie; musiałem ją zatem podkleić gumą. Spowodowało to jej lekkie "usztywnienie", ale i tak jest ok.


Ostatnio nabyłem również pierwszą parę prawideł, wykonanych z nielakierowanego drewna cedrowego. Trzeba przyznać, że sprawdzają się znakomicie. Oczywiście ciężko stwierdzić, jak wpłyną na trwałość butów, jednak z usuwaniem "zapachów" radzą sobie świetnie. Co więcej, skarpetki, po zdjęciu buta po całym dniu chodzenia, również przesiąkają nieco dziwnym, "zimnym" zapachem i praktycznie nie śmierdzą! Powiem szczerze, że byłem tym mocno zaskoczony. Czytałem, że z czasem właściwości cedru będą niestety zanikać; jak na razie, jest naprawdę świetnie.


Jak widać na zdjęciach, wraz z upływem czasu rośnie również liczba wszelkiego rodzaju specyfików do pielęgnacji butów. Kiedyś wystarczała pasta Kiwi ("pasta Kiwi but ożywi"), o której jeden z warszawskich szewców mówi, że jest zrobiona z ropy naftowej. Obecnie czyszczenie butów jest już całym procesem, polagającym na umiejętnym aplikowaniu renowatorów, tłuszczy, maści i past właściwych (rzecz jasna, wszystko na bazie naturalnych składników), a następnie polerce z użyciem wody.

Ze względu na złożoność procesu czyszczenia butów, zamierzam robić to raz w tygodniu, przygotowując odpowiednią liczbę par na cały tydzień. Myślę, że w szafie mężczyzny powinny się znaleźć co najmniej dwie pary czarnych butów. Z tego względu przymierzam się do zakupu jeszcze jednej pary - może np. czegoś takiego (Loake)?

(żródło: Pediwear)

Na koniec - jeszcze kilka słów dotyczących czarnych butów. Otóż w kręgach "modowych", blogerów i forumowiczów (forum bespoke), obserwuję dziwną awersję do koloru czarnego, rozciągającą się również na buty. Czarne buty są jedynym właściwym obuwiem na elegancką, wieczorową okazję, to po pierwsze. Po drugie, z czysto "kolorystycznego" punktu widzenia, uważam, że pasują do każdych spodni. Oczywiście - czarne buty w jasnym, wiosenno-letnim zestawie będą wyglądać dziwnie, jednak pasować kolorystycznie będą zawsze. Uważam również, że im ciemniejsze spodnie, tym trudniej dobrać odpowiedni odcień brązowych butów; w szczególności, ciemnoszare/grafitowe oraz czarne spodnie właściwie wymuszają czarne obuwie. Czarne buty będą również świetnie pasować do granatu, choć i brąz może się sprawdzić (zdecyduje odcień) - a na mniej eleganckie okazje najciekawszy efekt da prawdopodobnie połączenie z butami lekko wpadającymi w czerwień.

czwartek, 17 marca 2011

Rage Age - wiosna-lato 2011

Zainspirowany wpisem Mr.Vintage o nowej kolekcji firmy Rage Age, postanowiłem ową kolekcję osobiście obejrzeć. W tym celu udałem się do salonu marki w Arkadii - ubrania obejrzałem, (kulturalnie) podotykałem, a także odbyłem sympatyczną rozmowę ze sprzedawcami. To, co rzuca się w oczy, to fakt, że chyba lubią i markę, i swoją pracę - co, wbrew pozorom, nie jest powszechne. Obsługa sklepu jest pomocna, ale nie nachalna. Co więcej, ubiera się w sprzedawane ubrania (może nie zawsze i wszędzie, ale jednak), co również o całości przedsięwzięcia dobrze świadczy. Czytałem zresztą, że personel w sklepach był starannie selekcjonowany - tak, aby sprzedawcy byli jednocześnie entuzjastami męskiej mody - i moje obserwacje to potwierdzają.

Na początek - garść faktów. Rage age to firma polska, korzystająca z tkanin włoskich (jak się dowiedziałem - najlepszej jakości; m.in. koszule szyte są z tych samych materiałów, z których szyje Armani), ale szyjąca wszystkie ubrania w Polsce. Jedynie buty produkowane są - ze względu na wymaganą jakość, której nie potrafią zapewnić polskie zakłady - we Włoszech. Nie da się ukryć, że taka filozofia w dzisiejszym świecie dóbr "made in China", mnie się musi podobać. Marka obecnie szybko się rozwija, otwierając sklepy za granicą w prestiżowych lokalizacjach (Mediolan, Londyn, Tokio - niezgorzej) - myślę, że to oznaka sukcesu.

A teraz o kolekcji. Widziałem jej część - kolekcja "spływa" do sklepów partiami, część od razu znajduje nabywców (przykład poniżej), więc chyba obejrzenie całości w jednym miejscu nie jest możliwe. Obejrzałem koszule, marynarki, kilka modeli butów, kilka garniturów, a także pokazane na zdjęciu poniżej - w praktycznie identycznym zestawieniu na manekinie - skórzaną kurtkę w komplecie z zielonymi bojówkami i "militarnymi" butami.

(żródło: Rage Age)

Kurtka, trzeba przyznać, sprawiała bardzo dobre wrażenie - skóra w pięknym kolorze, nienaganne wykończenie, oryginalna stylizacja - choć nieco szokowała ogromną liczbą sporych guzików. Jak się dowiedziałem, firma uszyła tylko 15 takich kurtek - i właśnie ta była już ostatnią na sprzedaż (cena: 2500). Dla młodego, dynamicznego, zamożnego i - bądźmy uczciwi - lubiącego się wyróżniać "bajerem" faceta - jest (była?) to na pewno ciekawa propozycja.

Kolekcja utrzymana jest w stylu militarnym (tutaj firma jest konsekwentna); dominują kolory "wojskowe" - kurtki, a nawet koszule, z pagonami lub namiastkami pagonów, spodnie-bojówki, wszystko w stosownej tonacji kolorystycznej i wszystko bardzo dopasowane (uwaga: bardzo oznacza bardzo, zero ściemy). W kurtkach zastosowano ciekawe - wygięte - metalowe guziki. Niektóre koszule mają bardzo nietypową listwę z guzikami - od mniej więcej środka koszuli w górę. Jakość wykonania - typowa dla tej firmy - bez zarzutu. Zwracają uwagę elementy niedostępne w wielu kolekcjach firm z wysokiej półki - dziurki kuśnierskie w mankietach marynarek (guziki zawsze się rozpinają, a firma, jak się dowiedziałem, całkowicie rezygnuje z obszywania dziurek - właśnie na rzecz dziurek kuśnierskich), świetne materiały. Jedyne, co wciąż mnie razi, to widoczne logo marki na krawędziach guzików - najwyraźniej po prostu ma być widać, kto za tym stoi.

Na koniec informacja o wyprzedaży. Garnitury z kolekcji jesienno-zimowej są przecenione o połowę, do 1350 zł. Modele, które pozostały, określiłbym raczej jako garnitury na dzień (ze względu na kolor lub wzór raczej nie nadają się na okazje wieczorowe). Garnitury - w przeciwieństwie do reszty kolekcji - są awangardowe, ale bez przesady (tzn. że ja mógłbym coś takiego nabyć i założyć). Czy warto? Dla kogoś, kto się ubiera w second-handzie, raczej nie; dla kogoś, kto łowi okazje w outletach/na Allegro (to ja), kto wie, ale dla facetów wydających po 800-1000 zł za przeceniony garnitur Vistuli czy Próchnika, jest to na pewno okazja - o ile potrzebują tego typu ubrania - nabywca otrzyma świetne materiały (wełna s130, wełna z jedwabiem, bardzo miłe w dotyku; podszewka z połączenia wiskozy z cupro), doskonałą jakość wykonania, ewentualne poprawki krawieckie płatne, ale tanie (np. taliowanie marynarki za 20 zł), no i ten czar carskiej Rosji, jako dodatek, całkowicie gratis :)

PS. Właśnie wyczytałem, że dokładnie 25 lat temu ukazał sie kultowy album "Black Celebration" Depeszów Młodych. Oczywiście - poczułem się w obowiązku zamieścić mój ulubiony kawałek z tej płyty - mroczny, neurotyczny, deliryczny, do słuchania wyłącznie po północy (teledysk jest niespójny z klimatem utworu).


... How good it is to live tonight ...