piątek, 28 stycznia 2011

Kapcie

Przez dłuższy czas zastanawiałem się, jak powinny wyglądać męskie kapcie. Tradycyjne, nasuwane na stopę (klapki), wykonane z materiału z podeszwą ze skaju (lub czegoś podobnego), kojarzyły mi się z "kanapowcem" - starszym wujkiem oglądającym telewizję na kanapie. Jednym słowem, z absolutnym zaprzeczeniem męskości i związanej z nią witalności. Podobne, ale wykonane ze skóry kapcie generalnie potrafią być ciekawsze, ładniejsze - wciąż jednak czułem, że to "nie to". Po długich poszukiwaniach znalazłem zreszcie coś, co bardzo dobrze trafiło w mój gust. Z pomocą przyszedł TK Maxx. Kupiłe dwie pary - jedne (granatowe) dla syna, drugie dla mnie. Jak widać, krojem bardzo przypominają boat (deck) shoes, czyli buty pokładowe.


Kapcie wykonane są ze skóry. Podeszwa (tworzywo sztuczne) jest przyszyta. Granatowe mają wyściółkę z wełny; brązowe - niestety - z materiału. Sznurowadła poprowadzone są dookoła buta - nie jest to zatem dekoracja - i umożliwiają świetne dopasowanie kapcia do stopy. Kapcie są bardzo wygodne, miękkie, ciepłe; świetnie trzymają się na stopie. No i - moim zdaniem - doskonale wyglądają, bijąc na głowie typowe "wsuwanki". W zasadzie jedyną ich wadą jest nieco bardziej złożone zakładanie/zdejmowanie.

PS. W uzupełnieniu do wpisu "Trojanie" - wywiad z reżyserem, Carlusem Padrissą - "Kocham duże śpiewaczki".

poniedziałek, 24 stycznia 2011

MTM dla ubogich: szerokość spodni

W życiu mężczyzny, w odniesieniu do mody, można wyróżnić trzy główne okresy:

  • Pierwszy, kiedy jest mu wszystko jedno, w co się ubiera. Okres ten zaczyna się wraz z przyjściem na świat, dla niektórych nie kończy się nigdy (tzn. kończy się, kiedy po raz ostatni zgaśnie światło). Jeśli spodnie są za szerokie, to się je ściska paskiem. Za długie? Podwijamy albo ignorujemy. Konieczność ubrania się w garnitur wywołuje panikę.

  • Okres drugi polega na tym, że człowiek szuka lepszych rozwiązań. Bardziej zwraca uwagę na to, co kupuje, a rzeczy, które nie leżą dobrze, stara się dopasować u krawca. Efekt na pewno jest o wiele lepszy, jednak często pojawia się przeczucie, że takie podejście ma swoje ograniczenia, a przecież można byłoby to zrobić lepiej.

  • Ci, których na to stać, i którym wystarczająco zależy na dopasowaniu optymalnym, przechodzą do etapu ostatniego. Zaczynają szyć rzeczy na miarę, na coraz większą skalę. Ze wspomnianej książki Dylana Jonesa wywnioskowałem, że w Anglii fakt, iż dżentelmen ma "swojego" krawca, u którego szyje garnitury, jest tak samo oczywisty jak to, że ma dentystę, u którego leczy zęby.


  • Ja znajduję się w punkcie drugim - chętnie poszedłbym dalej, niestety, mam pilniejsze wydatki. W każdym razie po zakupie marynarki czy spodni (koszul jeszcze nie "obczaiłem" - na razie noszę to, co mam i takie, jak mam) od razu sprawdzam dopasowanie i w razie wątpliwości szoruję do krawca (ściślej: krawcowej) zrobić niezbędne poprawki. Nauczyłem się również szacować koszt koniecznych przeróbek - oczywiście biorąc pod uwagę cennik zakładu, z którego korzystam - co powoduje znacznie bardziej trzeźwą ocenę zakupowych "okazji". Wydałem na to trochę pieniędzy, częściowo celem eksperymentów, i chciałbym podzielić się z Czytelnikami moimi obserwacjami. W tym celu uruchamiam mini-cykl postów pt. "MTM dla ubogich".

    Na pierwszy ogień idą spodnie - temat skracania jest dość dobrze opisany, ja chciałbym się skupić na zwężaniu.

    Cztery pary spodni

    Poniżej prezentuję cztery pary spodni. Pierwsze zdjęcia pokazują tę samą parę szarych spodni. Spodnie zakupiłem w outlecie Vistuli za niewygórowaną cenę 59 zł (czysta wełna, całkiem ładny materiał). Poza bardzo dobrym dopasowaniem w pasie, miały - jak widać (jesień) - dość szerokie nogawki (23 cm na dole, w udzie 34 cm lub ciut więcej). Spodnie zostały zwężone na całej długości, od pasa w dół. Obecnie (kolejne zdjęcia – zima; proszę nie zwracać uwagi na buty, rozglądam się za czymś lepszym) mają 33 cm w udzie i 21 na dole. Jeśli chodzi o udo, był jeszcze margines, jednak dalsze zwężanie spowodowałoby "rozejście" się zaszewek - warto to wziąć pod uwagę przy zakupie.


    Powiem szczerze, że spodnie "po" podobają mi się o wiele bardziej. Oczywiście - koszt przeróbek prawie podwoił końcową cenę spodni (co również warto wziąć pod uwagę). Ściślej mówiąc, na obrzeżach Warszawy skracanie spodni kosztuje w granicach 20 zł (ile dokładnie - to zależy od wykończenia spodni), zwężanie po całej długości - 28 zł. Jakość wykonania, moim zdaniem, dobra lub bardzo dobra, jednak ja nie jestem bardzo wymagającym klientem - nie oglądam efektów pod mikroskopem; jeśli mi się podoba, jestem zadowolony.

    Kolejną parę spodni (zdjęcia po lewej stronie, poniżej) kupiłem w TK Maxx. Spodobały mi się wąskie nogawki (33 cm udo, 20 cm na dole). Wymagały zwężenia w pasie, ale to była jedyna przeróbka.

    Ostatnie spodnie (zdjęcia po prawej) kupiłem okazyjne, na Allegro, jako nowe (co jest bardzo możliwe). Materiał jest bardzo ładny - wełna z moherem, ciemny, lekko (znaczy się: nieznacznie) połyskujący grafit. Krój był bardzo dziwny - strasznie szerokie w biodrach i udach, wąskie (19 cm) dołem. (Pamiętacie Sindbada Żeglarza? Coś w tym guście). Spodnie zwężałem, praktycznie na całej długości, dwukrotnie (!). Za pierwszym razem uległem sugestii, aby „nie ruszać kieszeni”. Nie sądzę, aby była podyktowana złą wolą – w każdym razie materiału było wciąż za dużo. Za drugim razem przeforsowałem swoją wizję; kieszenie zostały odpowiednio zmodyfikowane i wreszcie osiągnąłem zadowalający efekt końcowy (dopasowanie w biodrach i udo również ok. 33 cm), co widać na załączonym zdjęciu. Nawiasem mówiąc, prezentowane we wpisie o kolorowym Kluneju czerwone dżinsy również zwężałem dwukrotnie z tego samego powodu – chodziło o zachowanie klipsów (nitów) przy kieszeniach. Na co mi jednak nity w zbyt szerokich spodniach? Ciach, klipsów nie ma, za to są dobrze dopasowane spodnie.

    Muszę powiedzieć, że nie do końca czuję się dobrze w spodniach z tak wysokim stanem. Główny problem polega na wiązaniu krawata - klasyczna reguła (dół krawata powinien dotykać bądź lekko zachodzić na sprzączkę paska - polecam tę drugą opcję, bo spodnie na pasku i tak nieco zjadą w dół) powoduje, że krawat robi się przykrótki - kiepsko to wygląda. Wbrew pozorom, takie spodnie również - po pewnym czasie - osuwają się w dół, choć podejrzewam, że wolniej, niż w przypadku biodrówek. Nawiasem mówiąc, każda para została przed zrobieniem zdjęcia podniesiona na właściwą wysokość, co przyznaję bez bicia.

    Na koniec, kilka zdań podsumowania.

    Jaka szerokość nogawki?

    Oczywiście, jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Określenia "szerokie" i "wąskie" mają zupełnie inne znaczenie w przypadku dwumetrowego chłopa o sportowej sylwetce oraz w przypadku szczupłego, niedużego mężczyzny. Nie chodzi o wzrost - a raczej o długość i budowę nóg, szerokość bioder, a także wielkość stopy. Zbyt wąskie na dole nogawki w przypadku szerokich bioder mogą dać "kobiecy" efekt. Podobnie - mogą źle wyglądać w połączeniu z dużą stopą. Ważny jest także komfort użytkowania, o którym piszę poniżej.

    Jakie są wady i zalety spodni szerokich i wąskich?

    Spodnie szerokie wyglądają nieco staroświecko. Są jednak bardzo wygodne - szarych spodni przed przeróbką w zasadzie w ogóle nie czułem, w niczym mi nie przeszkadzały. Przy siadaniu, klękaniu czy innej formie zginania nóg nie odczuwałem żadnego dyskomfortu (niektórym przeszkadza nadmierne „falowanie” takich spodni podczas chodzenia).

    Wąskie nogawki wyglądają (moim zdaniem) atrakcyjniej, bardziej dynamicznie, sportowo. Stanowią pewnego rodzaju przekaz - bądź sugestię - siły i witalności (co zostanie zauważone przez kobiety, jak sugerował jeden z komentarzy na blogu pana Vislava). Niestety, przesada jest niezdrowa. Zeszłego (upalnego) lata, po założeniu slim-fitów, spociłem się jak szara mysz przy próbie zawiązania butów. Serio. Po prostu każde mocniejsze zgięcie nóg wymagało znacznego wysiłku. To jest przypadek, kiedy slim przestaje być fit.

    W pokazywanych na zdjęciach spodniach komfort użytkowania mogę ocenić jako dobry (szare spodnie po zwężeniu) lub dostateczny (spodnie najwęższe). W przypadku obu najwęższych par trzeba jednak zwracać uwagę na podciąganie nogawki przy zginaniu nóg. Inaczej grozi szybkie powypychanie materiału na kolanach (podszewki niewiele pomagają). Ponadto, nogawka idzie wyżej do góry; standardowe skarpety mogą się okazać zbyt krótkie. Oczywiście – komfort jest sprawą względną; ja – jak już wspominałem – mam dość muskularne uda, będące w tym akurat wypadku źródłem problemów.

    Podsumowanie

    Jeszcze dość niedawno, kupując spodnie, zwracałem uwagę na szerokość w pasie i długość. Obecnie zawsze sprawdzam szerokość nogawki w kroku i na dole; patrzę również na stan.

    Uważam, że warto poeksperymentować i przekonać się, jaka szerokość spodni jest dla każdego optymalna. Przy czym spodnie na różne okazje, z różnych materiałów, mogą mieć różny "krój optymalny" (ja w spodniach casualowych - bawełnianych - "dochodzę" do 31 cm w udzie, to już jest "na styk"; jednak takie spodnie z reguły mają prosty krój i zupełnie inaczej pracują). Zakup spodni na wyprzedaży czy Allegro oraz ich przeróbki w niedrogim zakładzie na peryferiach wielkiego miasta nie powinny wydrenować kieszeni. Przeróbki nie są również szczególnie trudne z "technicznego" punktu widzenia – jednak, jak wynika z opisanych przykładów, należy wiedzieć, do czego się dąży. Uzyskanie satysfakcjonującego efektu będzie bezcenne, a kolejne zakupy - bardziej świadome.

    piątek, 14 stycznia 2011

    Trojanie

    Rozmach akcji reklamowej, rozmach inscenizacji – nowa dyrekcja Opery Narodowej nie ustaje w wysiłkach, aby operę – przez wielu postrzeganą jako rozrywkę dla ludzi starszych i do tego nieco dziwnych – uczynić rozrywką nowoczesną i modną. Zgodnie z jej nową, dość agresywną strategią, opera ma intrygować, olśniewać, a nawet szokować; przedstawienie ma być „eventem”, czyli wydarzeniem, na którym warto bywać, które w eleganckich kręgach wypada znać. Miłośnicy opery mogą się tylko cieszyć - widać, że po latach zastoju coś „drgnęło”, że są możliwości, są pieniądze na premiery, na bajeczne inscenizacje i przede wszystkim – na angaże dla gwiazd (vide: premiera „Traviaty” z Aleksandrą Kurzak i Andrzejem Dobberem, "Elektra" z Ewą Podleś czy recital Edyty Gruberowej). Tym razem – po głośnych premierach „Traviaty” i „Wesela Figara” – Teatr Wielki wystawia mniej znaną operę Hectora Berlioza – „Trojan”.

    (źródło: Teatr Wielki Opera Narodowa)

    Eneida

    Pomysł na operę Berlioz zaczerpnął z "Eneidy" Wergiliusza, którego był wielkim miłośnikiem. Akcja podzielona została na dwie części. Pierwsza część opisuje losy Kasandry na tle upadku Troi, druga przedstawia epizod z wędrówki Eneasza do Italii - jego wizytę u królowej Kartaginy, Dydony. Oba wątki tworzą jednak oddzielne całości; brakuje czytelnego związku (fachowo nazywając: spinającej "klamry") pomiędzy nimi. Co gorsza, konieczność zamknięcia dzieła w rozsądnych ramach czasowych spowodowała, że obie historie wydają się skrócone, jakby jedynie naszkicowane; nie zostały „wygrane” do końca, nie są „kompletne”. W drugiej części całkowicie zmienia się obsada, co utrudniło narysowanie „pełnokrwistych” postaci; widzowi ciężko jest utożsamić się z którymkolwiek z bohaterów. Z tego też powodu cała historia nie wciąga; pozostaje muzyka oraz – widowisko.


    (Arię „Ô Blonde Cérès” wykonuje Roberto Alagna)

    Myślę, że Berlioz uczyniłby lepiej, treść opery budując wokół jednego z epizodów. Mogła powstać opera o losach Kasandry - tragicznej wróżki, w której przepowiednie nikt nie wierzy. Mogła również powstać opera o losach miłości Dydony do tajemniczego herosa, który zjawia się niespodziewanie, by najpierw pomóc w ocaleniu miasta przed najazdem barbarzyńców, a następnie zawładnąć sercem królowej i sprawić, by ta wyrzekła się przyrzeczonej wierności zamordowanemu mężowi. Beztroskie, pełne zabaw, bali i miłości życie kończy się w momencie, kiedy Eneasz, ponaglany przez bogów i duchy przodków, chyłkiem porzuca królową, gnając ku przeznaczeniu, a zrozpaczona Dydona popełnia samobójstwo. Ileż tu możliwości, ile namiętności, ile emocji! A przecież - po załączonych fragmentach, pięknych ariach - widać (a właściwie: słychać), że Berlioz potrafił! I gdyby tak nieco lepiej wybrał materiał...

    (źródło: Teatr Wielki Opera Narodowa)

    Opera multimedialna

    Reżyser, Carlus Padrissa, przygotował ultranowoczesne, multimedialne widowisko, przenosząc akcję w scenerię rodem z filmów science-fiction. Pałac Dydony (zdjęcie powyżej) wygląda jak ultranowoczesna baza kosmiczna, statki Eneasza przypominają promy kosmiczne (kojarzące mi się z jak przez mgłę pamiętanym serialem „Kosmos 1999”), stroje bohaterów i elementy scenografii nawiązują do „Gwiezdnych Wojen”, a najczęściej wykorzystywanym rekwizytem jest laptop. Z konia trojańskiego (pierwsze zdjęcie na samej górze) – zamiast greckich mężów – wydobywają się wirusy; upadek miasta przedstawiony jest jako krytyczna awaria systemu komputerowego. Efekty filmowe i świetlne, wyświetlane zarówno w tle sceny, jak i na dodatkowej, półprzezroczystej kurtynie, są imponujące. Momentami sama muzyka schodzi na dalszy plan; widz ma wrażenie, że uczestniczy w gigantycznym projekcie w stylu „światło i dźwięk”.

    (źródło: Teatr Wielki Opera Narodowa)

    Muzyka niewykorzystanych możliwości

    Wspomniałem, że historia słabo wciąga, a widowisko jest imponujące; co zatem z muzyką, która przecież w operze jest najważniejsza? Moim zdaniem, „Trojanie” pokazują, że Berlioz miał duży talent. Muzyka broni się sama, jest ładna, a momentami piękna. Jeszcze raz powtórzę - wierzę, że przedkładając monumentalną epopeję nad skromniejszą, ale pełniejszą w czysto „ludzkim” sensie historię, Berlioz zaprzepaścił szansę na skomponowanie arcydzieła.


    (Angela Gheorghiu i Roberto Alagna śpiewają arię „Nuit D'ivresse”)

    Jeśli chodzi o wykonanie „Trojan” w Operze Narodowej, podobały mi się obie postaci pierwszoplanowe – Anna Lubańska (Dydona) i Sylvie Brunet (Kasandra); poziom reszty obsady – o ile potrafię to ocenić – był dobry, choć na przykład wykonanie pięknej arii „Ô Blonde Cérès” wyraźnie odstawało od znakomitej interpretacji Alagny. Przedstawienie na pewno warto obejrzeć – i wysłuchać – chociaż wszystkim, którzy wybierają się do opery po raz pierwszy, gorąco polecam „Traviatę” – operę absolutnie doskonałą.

    Hector Berlioz, Trojanie (Les Troyens), występują: Anna Lubańska (Dydona), Sergey Semishkur (Eneasz), Sylvie Brunet (Kasandra), Teatr Wielki Opera Narodowa w Warszawie.

    (źródło: Teatr Wielki Opera Narodowa)
    Na przedstawienie jechałem prosto z pracy – jednak na Wisłostradzie napotkałem potężny korek; próbując go ominąć, wpakowałem się w labirynt jednokierunkowych objazdów, zakorkowanych jeszcze gorzej. W pewnym momencie stwierdziłem, że w takim tempie nie mam szans zdążyć nawet na drugi akt – podjąłem zatem męską decyzję, porzucając wehikuł w okolicach Dworca Gdańskiego i kontynuując drogę na piechotę. Ze względu na roboty drogowe na wiadukcie nad torami, forsowałem je półlegalnym obejściem przez roztopiony śnieg, błoto i budowę (cud, że nie wywaliłem się w błoto). Dotarłem w końcu do stacji metra, wysiadłem na Bankowym i z uwalanymi błotem, kompletnie przemoczonymi ulubionymi butami (czarne półbuty na skórzanej podeszwie – nie przewidywałem takich okoliczności, miałem wysiąść pod samym gmachem opery) – stawiłem się na miejscu tuż przed rozpoczęciem spektaklu, konstatując z pewnym zdziwieniem, że godzina jest właściwa, tylko dzień jakby nie ten – ściślej mówiąc, zjawiłem się o dobę za wcześnie. Następnego dnia wszystko poszło gładko i zaparkowałem tuż pod operą :)